sobota, 4 maja 2013

Część 15.

 Dziwaczne zachowanie Nate'a zostało dla mnie zagadką na kolejne dni, podczas których w dalszym ciągu nie odezwał się ani słowem. Znów zaczynałam się denerować i zastanawiać, o co mu chodzi. Minął dokładnie tydzień, a ja przez te siedem dni nie rozstawałam się z komórką, łudząc się naiwnie, że zadzwoni. Próbowałam się pocieszyć, że Nate nie obraziłby się na tak długo i że kiedyś mu przejdzie. Niestety.
 Nie umiałam spokojnie usiedzieć na lekcjach ze świadomością, że coś się dzieje. To dziwne uczucie nie dawało mi spokoju zwłaszcza na nudnych lekcjach. Najgorzej było w piątki. Nic dziwnego, że gdy usłyszałam propozycję wagarów od Twiggy, zapomniałam o obietnicy jaką złożyłam kiedyś ojcu i zgodziłam się bez namysłu. Brunetka wykorzystała fakt, że jej rodziców nie było w domu i do szkoły przyjechała samochodem - niebieskim Volkswagenem Pasatem, a już na drugiej przerwie zaproponowała wypad w plener.
 Cały dzień spędziłyśmy poza Miami, podróżując od jedego miasta do drugiego, podziwiając widoki i korzystając z pięknego, słonecznego dnia, leżąc plackiem na plaży. Wycieczka się udała. Miałyśmy okazję, żeby się zrelaksować i odpocząć, podczas gdy większość nastolatków kisło w murach szkoły. Do południa musiałyśmy uważać na straż miejską i mieć oczy szeroko otwarte, przez co cały ten wypad był o wiele zabawniejszy. Byłam wdzięczna Twiggy za ten pomysł. Uratowałam mnie od rutyny codzienności.
 Jednak nie wszystko szło po naszej myśli.
 Kiedy wracałyśmy późnym wieczorem, wąską drogą na skróty, którędy przejeżdżało jedno auto co dwadzieścia minut, nieoczekiwanie asfalt się skończył, a przywitała nas piękna, wiejska droga, otoczona wysoką trawą, róźnymi zaroślami i wysokimi drzewami.
 - Zwiajają asfalt na noc? - Zaśmiała się Twiggy, ściszając łomoczącą muzykę.
 Wtedy towarzyszył nam dobry humor, ciągle żartowałyśmy, nie spodziewając kolejnych niefartów. W pewnym momencie przed samochodem Twiggy coś wyskoczyło na drogę. Dziewczyna szybko wcisnęła pedał hamulca i gwałtownie skręciła kierownicą w bok. Naszym oczom ukazała się tylko końcówka obślizgłego, zielonego ogona.
 - Co to, do cholery, było? - zapytałam spanikowana, wyglądając za tym niewielkim potworem, który wyszedł nam na drogę.
 - A bo ja wiem? Aligator... - stwierdziła brunetka, kierując swój wzok w tę samą stronę, co ja*.
 Nie na tym polegał nasz problem, że jakiś potwór nas wystraszył w miejscu, gdzie nie świeciła się żadna lataria, a raczej na tym, że Twiggy próbując uniknąć zderzenia z tym gadem, wjechała do głębokiego bagna, z którego nie mogła się wydostać. Wciskała pedał gazu, a koła ciągle kręciły się w miejscu na największych obrotach, chlapiąc wszędzie błotem. Byłyśmy uwięzione w środku niczego!
 - Nie jest dobrze... - szepnęła Twiggy, dodając więcej gazu. Nawet ona zauważyła w jak kiepskiej sytualcji się znalazłyśmy. - Ktoś musi pchnąć samochód...
 Błagalny wzrok dziewczyny zatrzymał się na mnie. Nie było nikogo chętnego, żeby opuścić pojazd.
 - O niee... - Od razu się sprzeciwiłam. - Nawet tak na mnie patrz. Przed chwilą przełaził tędy aligator. Nie spieszy mi się na spotkanie z nim.
 Nawet nie byłyśmy pewne czy to faktycznie aligator. Widziałyśmy tylko końcówkę ogona. Trudno było stwierdzić w tej ciemności czy gad był brązowy, zielony, młody czy stary.
 - Przcież on ci nic nie zrobi. Nie podejdzie do ciebie. - Twiggy za wszelką cenę próbowała mnie zmusić, żebym wyszła na zewnątrz, ale aż tak głupia nie byłam. Nie zamierzałam wychodzić, bo wydawało mi się, że ta bestia siedzi w tych bagnach i tylko czeka na swoją ofiarę. Nie, nie zgodziłam się na to.
 - Jesteś pewna? To się zamieńmy miejscami. Ja zostanę w aucie, a ty wyjdź. - Posłałam jej znaczący uśmiech.
 - Przecież ty nie potrafisz prowadzić. - Próbowała się wymigać, ale kiedy zobaczyła moje spojrzenie, podzieliła moje zdanie. - Kretyński pomysł.
 - Zginiemy na tych bagnach... - stwierdziłam, po czym obydwie zaczęłyśmy się śmiać, choć sytuacja była krytyczna.
 - Spoko, spoko, wszystko jest pod kontrolą. Mamy, gdzie się przespać, gorzej z żarciem, noc jest ciepła, więc nawet ogrzewania nie będę musiała włączać, a jak bestia wejdzie na samochód, spłoszymy go klaksonem. - Rzuciła trochę optymizmu Twiggy. - Alboo... Albo od razu się stąd wydostaniemy, bo właśnie ktoś jedzie. Zapytamy czy mogliby nam pomóc.
 Dziewczyna zaświeciła górne światło przy szybie, po czym otworzyła okno od swojej strony i wychyliła lekko głowę.
 - Co?! Zwariowałaś?! - Ostudziłam jej entuzjazm. - Nie wiesz kto jedzie tym autem. Może to jacyś zboczeńce? - Głupio zapytałam, przeczuwając najgorszą z możliwych, więc dziewczyna od razu mnie wyśmiała.
 - Szansa, że jadą tam jacyś zboczeńcy jest taka sama jak to, że jedzie tam ksiądz. Dlaczego ty od razu przeczuwasz najgorsze? Nie zamierzam siedzieć tu do jutra.
 Nie znosiłam upartego charakteru brunetki tak samo jak ona nienawidziła mojej paranoii. Dziewczyna musiała postawić na swoim i chociaż ją ostrzegałam, zrobiła, co chciała.
 Osoby, które siedziały w tym wielkim Jeepie nie wyglądały na księży - dwóch przypakowanych, starszych kolesi, ubrani w ogrodniczki i koszule w szeroką kratę, a nad ich ustami wyrosły długie wąsy tego samego koloru co przdługawe, rozczuchrane włosy. Facet siedzący na miejscu pasażera trzymał w palcach u prawej ręki papierosa. Nawet Twiggy, kiedy ich zobaczyła, odwróciła głowę w moją stronę, a jej oczy wyglądały jak dwa wielkie spodki. Przegryzła wargę, po czym znów odwróciła się do obcych i uprzejmym głosikiem wyjaśniła, co się stało.
 - Tą drogą chciałyście do Miami dojechać? - zapytał kierowca, śmiejąc się głośno.
 - Koleżanka całkiem orientację straciła, a GSP się zaciął - dołączyłam się do pogawędki.
 Faceci okazali się w porządku, mimo że nie sprawiali najlepszego wrażenia. W końcu nie szata zdobi cesarza... Chociaż spieszyli się do domu, zgodzili się też pokazać nam drogę do Miami i wcale nie mieli brutalnych zamiarów wobec nas. Pomyliłyśmy się trochę - a zwłaszcza ja - największa panikara jaką znał świat. Powinnam w końcu zacząć bardziej ufać obcym i przestać widzieć w każdym drugie dno.
 Tak jak nam obiecali, doprowadzili nas do głównej drogi, skąd była już tylko prosta droga do miasta. Podziękowałyśmy im grzecznie, a oni z uśmiechem powiedzieli, że następnym razem też możemy się do nich zgłosić po pomoc.
 Wybiła jedenasta, kiedy wjechałyśmy do Miami, a pół godziny później stałam już pod bramą do mojego domu.
 - To kiedy kolejna wycieczka? - rzuciła do mnie dziewczyna przez otwartą szybę, szczerząc się szeroko.
 - Kiedykolwiek, byleby nie po bagnach - dodałam z taką samą miną. - Dobranoc.
 - Dobranoc. - Pożegnała się, po czym odjechała spod mojej bramy.
 Na tym nie skończyły się niespodzianki tego dnia.
 Noc była nadzwyczaj cicha, niebo zdobiło miliony gwiazd, a chodnik prowadzący do mojego domu oświetlały niewielkie lampki poukładane wzdłuż ścieżeczki. Atmosfera zrobiła się niesamowita i choć nienawidziłam błąkać się sama nocą, poczułam magię nocy i mogłam spędzić jeszcze parę chwil na zewnątrz, gdyby nie fakt, że coś mnie śmiertelnie przeraziło.
 W pewnym momencie cisza została przerwana szelestem liści w wielkich krzakach przy bramie. Od razu zaczęłam wpatrywać się w tamto miejsce, nie spuszczając z niego oczu. Oddalałam się powoli w stronę wejścia do domu, nie chcąc zostać niemile zaskoczona. Powoli stawiałam krok jeden za drugi, kiedy poczułam, że plecami kogoś dotykam. Byłam przekonana, że to jakaś osoba!


* -  takie małe przypomnienie - na Florydzie łażą sobie aligatory i krokodyle, ale oczywiście tam na bagnach. nawet w googlemap można znaleźć ich zdjęcia.
Rozdział miał być dłuższy, ale usunęłam 3 akapity, gdzie było pieprzenie o głupotach, więc z tego zrezygnowałam :)
PS. o następnych rozdziałach będę powiadamiać osoby, które zostawią teraz po sobie jakiś ślad. Nie chce mi się marnować 10 minut na pisanie u kogoś, kto to zignoruje.